niedziela, 1 lipca 2012

Byłeś moją siłą, kiedy byłam słaba, Byłeś moim głosem, kiedy nie mogłam mówić, Byłeś moim wzrokiem, kiedy nie widziałam...




Na łóżku w szarawej pościeli leżała starsza, siwa kobieta. Jej twarz usiana zmarszczkami nie wyrażała żadnych emocji. Jasne, szare oczy utkwione w przestrzeni, prawie się nie poruszały. Nie widziała białych ścian ani prostej, surowej ławki stojącej przy łóżku. Myślała o przeszłości; o swoich marzeniach i planach. Niewielu ludzi fantazjuje o starości, ale ona to robiła. Pięćdziesiąt lat temu, kiedy jej włosy kolorem przypominały słońce, siadała na huśtawce w ogrodzie i myślała o przyszłości. Chciała zestarzeć się w tym właśnie miejscu, u boku kochającego mężczyzny. Wyobrażała sobie leniwe poranki i wieczorne spacery, na które w młodości nie mieli czasu; hałas wnucząt przyjeżdżających z wizytą. Czymże były przy tym przywileje młodości? Świadomość wspólnie przeżytych lat, wspólnie zbudowanego szczęścia miała zrekompensować zmarszczki i niedomagania. Nie bała się zmienić, osłabnąć. Te drobne nieprzyjemności wliczyła do ogólnego rachunku; bilans wyszedł pozytywny.
Tylko o jednym nie pomyślała. Nie przewidziała, że starość będzie równała się samotności. Że w ostatnich miesiącach życia pozostanie już tylko wspominanie wspólnie spędzonych chwil, blaknących z każdym dniem.
Wszyscy przyjaciele już dawno odeszli, umierali jeden po drugim, zostawiając po sobie pustkę i ból. Z każdą kolejną śmiercią Joasia coraz bardziej się bała, coraz dosadniej zdawała sobie sprawę, czym naprawdę jest starość. Aż w końcu przestała lękać się śmierci, bo straciła sens swojego życia.
Przymknęła na chwilę oczy, z których popłynęły pojedyncze łzy. A więc tak, środki uspokajające przestawały działać. Tego ranka znowu wpadła w histerię, ale w tym miejscu nikogo to nie dziwiło. Nikt nie próbował zrozumieć, dlaczego od wielu tygodni broniła się przed przyjmowaniem leków przedłużających jej życie. Nikt tak naprawdę nie chciał jej pomóc, pracownikom tej placówki zależało tylko na spokoju, który ona zakłócała każdego ranka i każdej nocy. Bo w nocy było najtrudniej, kiedy zewsząd napierała ciemność i przerażająca cisza. I nie było nikogo, kto chciałby położyć się obok niej.
Zastrzyki podawane w asyście kilku osób uniemożliwiającej jej ruch ponoć miały pomóc zasnąć, odpocząć. I trudno jednoznacznie stwierdzić, czy personel domu opieki wiedział, że tak naprawdę tylko zwiotczają jej mięśnie, choć w środku nadal wszystko krzyczy. Zamierała na dwie, czasem trzy godziny, wpatrując się w sufit i modląc, by wreszcie móc się rozpłakać. Aż w końcu pojawiały się pierwsze, wytęsknione łzy. Mogła wstać.
Podeszła powoli do okna i spojrzała na ogród. Na ławkach siedzieli ludzie, odwiedzający swoich bliskich, jak twierdzili. Rzucali na drzewa znudzone spojrzenia i zerkali zniecierpliwieni na zegarek, podczas gdy babcie i dziadkowie opowiadali o swoich radościach i smutkach. A kiedy minęła przymusowa godzina zrywali się w pośpiechu, obiecując zajrzeć niedługo i odchodzili, zostawiając staruszków z nadzieją w oczach.
Nie było chyba miejsca na świecie, gdzie padałoby więcej obietnic niemających się nigdy spełnić. „Te święta na pewno spędzimy razem”, „to już ostatni miesiąc, potem wrócisz do domu”, „jak tylko się przeprowadzimy, zamieszkasz z nami”, „za tydzień posiedzimy dłużej, obiecuję”… Zaskakujące, że wszyscy mieszkańcy domu opieki naprawdę w to wierzyli, choćby ta sama obietnica powtarzała się bez końca. Każdy chciał myśleć, że komuś na nim zależy, że jest dla kogoś ważny. Każdy chciał, by to właśnie jego odwiedzono tego dnia. Żeby miał potem o czym opowiadać podczas długich godzin spędzanych w towarzystwie innych, podobnych sobie samotników.
Jej rodzina także dziś przyjechała. Dwie córki i syn z rodzinami siedzieli na ławkach zaraz obok jej okna. Zapewne czekali aż się obudzi, ale w rozmowie nie ściszyli nawet głosów, jakby nie mogła ich usłyszeć czy zrozumieć. Ostatnio często się tak zachowywali, często rozmawiali o niej w jej obecności, jakby była upośledzona. Mówili do niej przesadnie głośno i wolno, a ona przecież wszystko rozumiała.
Oparła się o parapet i spojrzała na swoją szczupłą, pomarszczoną dłoń. Na palcu wciąż spoczywał pierścionek zaręczynowy, a obok niego obrączka. Mimo że Sebastian już nie żył, nie zmieniły miejsca. To była jedna jedyna, ostatnia już w jej życiu radość.
Usłyszała donośny śmiech. To mała Oliwka złapała motylka i wypuszczała go teraz ku uciesze młodszego braciszka. Joasia uśmiechnęła się. Doczekała się pięciorga wnucząt: czterech dziewczynek i chłopca, ale prawie ich nie znała. Kiedy najstarsze z dzieci miało dwa latka zaczęła chorować i chociaż często ich widywała, to przy niej dzieci nigdy nie były sobą. Siedziały grzecznie na krzesełkach pod czujnym okiem rodziców, czekając cierpliwie, aż zakończy się ta nudna wizyta.
Nie taką chciała być babcią. Marzyła o wspólnej zabawie z wnuczętami, o rozpieszczaniu ich nowymi zabawkami i własnoręcznie upieczonymi słodkościami. Chciała robić dziewczynkom warkoczyki, a chłopcu pokazać domek na drzewie zrobiony kiedyś przez Sebastiana. Jednak choroba odebrała jej marzenia.
Bywały takie dni, że nie pamiętała już, jak się nazywa. Nie potrafiła samodzielnie ubrać się i zjeść. Nie wiedziała, gdzie jest ani dlaczego. A potem wracała do świata z dziwnym uczuciem pustki, jakby ktoś po prostu wykreślił kilka dni z jej kalendarza. I znowu zaczynała protestować przy podawaniu lekarstw, unikać godzin spędzanych wspólnie z innymi pensjonariuszami. Jedyne, co chciała robić, to wspominanie minionych lat, tak powoli i dokładnie, jak tylko było to możliwe. Ale pamięć coraz częściej ją zawodziła, zamiast wspomnień podsuwając czarne dziury.
- Mogłaby się już obudzić – dosłyszała głos swojej najstarszej córki, - nie mam czasu, żeby siedzieć tu do wieczora.
Odsunęła się od okna. Nie chciała, żeby dzieci ją zobaczyły. Zamiast odwiedzin przepełnionych sztucznymi uprzejmościami i pustymi obietnicami wolała popatrzeć na swoją rodzinę z daleka. Wiedziała, że dzieci ją kochają, nigdy w to nie wątpiła, ale po każdej ich wizycie wydawały jej się coraz bardziej obce. Córki poprawiały jej poduszki i nalewały wodę, a syn układał na szafce pomarańcze. Nigdy nie patrzyli jej w oczy, jakby się bali, że zapyta, kiedy wreszcie zabiorą ją do siebie. W domu opieki miała spędzić tylko miesiąc, ale od początku wiedziała, że to nieprawda. Jej przecież dorosłe już dzieci miały na głowie dom i pracę, nikt nie miał czasu i ochoty zajmować się schorowaną matką, z którą coraz częściej nie można było złapać kontaktu. Nie potrafiła powiedzieć, czy było jej z tego powodu przykro. Mimo wszystkich zapewnień i cudownych przecież wspomnień wiedziała, że tylko jedna osoba kochała ją tak prawdziwie i całkowicie, jakby na niej kończył się świat.
Sebastian opiekował się nią przez sześć długich lat, bez względu na to, jak ciężka była to praca. Cierpliwie wysłuchiwał jej pretensji, zmywał porozlewaną zupę i zmieniał pampersy, kiedy miała gorsze okresy. Nigdy nie podniósł na nią głosu, nie okazał jej złości czy znudzenia. Zawsze miał dla niej czas i cieszył się z każdej wspólnej chwili. Dzięki niemu te lata choroby wcale nie były przepełnione cierpieniem. Mimo wszelkich przeciwności potrafili razem korzystać z życia, na tyle, na ile było to możliwe. Dzień spędzony wspólnie w ogrodzie zastępował wakacje we Włoszech, a po raz kolejny obejrzane „Love story” – rejs statkiem po Pacyfiku. I każdej nocy zasypiali obok siebie, przytuleni jak dawniej.
- Mamusiu, naprawdę musimy tu przychodzić? – rozległ się piskliwy, dziewczęcy głosik.
Młodsza córka Joasi natychmiast uciszyła dziecko rozglądając się z zaniepokojeniem, czy nikt jej nie słyszał. Uchodzili tu za bardzo porządną rodzinę, co tydzień w komplecie odwiedzającą matkę, która była jedną z najbardziej uciążliwych pacjentek. Nie wiedzieli, że Joasia oddałaby wszystkie te wymuszone wizyty za kilka minut spędzonych na prawdziwej rozmowie, za szczere uśmiechy swoich dzieci.
Przysiadła na skraju łóżka, bo nogi znowu zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa. Rozejrzała się po pokoju, przez moment bezskutecznie próbując przywołać twarz Sebastiana. Coraz częściej przyłapywała się na tym, że zapominała jej rysy, ale nigdy nie miała odwagi poprosić dzieci o jakieś jego zdjęcie.
- To ja miałam odejść pierwsza – wyszeptała ze wzrokiem wbitym w przestrzeń, - nie ty, skarbie.
Sebastian zawsze obawiał się, że umrze pierwszy, zostawiając ją samą, jednak ona o tym nie wiedziała. Nie wiedziała także, że wymusił na dzieciach pewną obietnicę. Miały zająć się nią najlepiej, jak potrafią i sprawić, by ostatnie lata czy miesiące jej życia nie były bezbarwne. Stało się inaczej.
Położyła się, zwijając się w kłębek. Ból znowu nią zawładnął. Katowała się rozmyślaniem o śmierci męża, choć każda komórka jej ciała buntowała się przed kolejnym cierpieniem. Głosy z podwórka już prawie do niej nie docierały. Widziała jego uśmiechniętą twarz pod pajęczyną zmarszczek i błyszczące, choć już nie tak niebieskie jak kiedyś, oczy. Wydawało jej się, że płacze cicho, ledwie zauważalnie, a jednak znikąd pojawiły się pielęgniarki.
- Nie chcę – wyszeptała, bojąc się kolejnego obezwładniającego zastrzyku. – Nie pozwól im…
Nie wiedziała, że to jej dzieci wezwały pomoc, kiedy zastały ją miotającą się po łóżku w histerii. A teraz stały w drzwiach obserwując, jak pielęgniarki siłą robią jej zastrzyk. Opadła na pościel z twarzą mokrą od łez i zaczerpnęła głośno powietrza. Nadal chciała płakać, ale środki uspokajające działały błyskawicznie. Znowu mogła tylko leżeć i patrzeć w jeden punkt, jakby ktoś uwięził ją w martwym ciele.
- Gdyby ojciec to widział, pękłoby mu serce – powiedział cicho mężczyzna, który do tej pory w milczeniu obserwował przykrą scenę. – Mam nadzieję, że kiedyś nam wybaczy.
Obrzucił staruszkę ostatnim spojrzeniem i pierwszy opuścił pomieszczenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz