sobota, 19 maja 2012

Przeznaczenie




Nigdy nie wierzyłem w przeznaczenie. Nigdy. Żadne przesądy, zabobony czy inne czary-mary. Nigdy nie omijałem drabin, nie drżałem nad rozbitym lustrem, nie uciekałem od czarnego kota czy zakonnicy. Nigdy nie przejmowałem się dziwacznymi zbiegami okoliczności ani tak zwanymi „znakami od losu”. Nigdy też nie liczyłem na miłość „od pierwszego wejrzenia”. Nigdy nie wierzyłem w istnienie „drugiej połowy” żyjącej gdzieś tam, na świecie, czekającej, aż ją odnajdę. Nigdy. Aż do chwili, kiedy spotkałem Ją.
Był marzec, może kwiecień. Śnieg zdążył już stopnieć, ale powietrze wciąż jeszcze było chłodne, a na drzewach nie pojawił się ani jeden zielony listek. Z okna swojego biura obserwowałem ludzi spieszących do pracy, sznureczki samochodów, krótko mówiąc – zwykłą krakowską codzienność. Telefon postawił mnie na nogi. Pod miastem doszło do wypadku, zderzyły się jakieś auta, ktoś zginął. Pojechałem na miejsce zdarzenia.
Pierwsze, co rzuciło się w oczy to śliska nawierzchnia. Sam z trudem uniknąłem zderzenia z samochodem jadącym przede mną. Niestety nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Na jednej z głównych dróg wylotowych z miasta zderzyły się dwa samochody osobowe. Jeden z nich złożył się w harmonijkę i już wiedziałem, że to tam powinienem szukać ofiar.
W Matizie jechała cała rodzina: matka, ojciec i dwójka dzieci. Dziewczynka zginęła na miejscu, podobnie jak jej matka. Chłopca zabrano do szpitala w ciężkim stanie. Od razu pomyślałem o jego ojcu. W ciągu jednej chwili stracił żonę i córkę, a życie jego syna wisiało na włosku. W duchu zacząłem przeklinać kierowcę czarnej toyoty. Oczami wyobraźni już widziałem gogusia w garniturze i ciemnych okularach, tłumaczącego się z niechęcią któremuś z mundurowych.
Jednak mimo uważnego obserwowania miejsca wypadku nigdzie nie dostrzegłem stworzonego przez siebie winowajcy. Za to na trawie, z nogami w rowie, siedziała drobna kobieta. Ubranie na piersiach i brzuchu miała pokrwawione, podobnie jak ręce. Płakała tak głośno, że słyszałem ją, stojąc kilka metrów dalej. Przecież matka zginęła – pomyślałem od razu.
Dopiero mundurowi uświadomili mi, że to ona kierowała drugim samochodem. Czy to możliwe, że zabiła dwoje ludzi?
- Według świadków kierowca Matiza wyskoczył jej na czołówkę – poinformował mnie znajomy z pobliskiego komisariatu. – Nie miała szans zahamować.
Później dowiedziałem się, że próbowała pomóc poszkodowanym. Chociaż sama miała złamaną rękę, kilka żeber i wstrząśnienie mózgu, wyciągnęła z samochodu siedmioletniego chłopca.
Oczywiście pozostały rutynowe procedury: spisanie zeznań, zbadanie wraku samochodu, zmierzenie drogi hamowania i tak dalej, jednak nic, co nadawałoby się dla sekcji kryminalnej.
A jednak ta sprawa nie dawała mi spokoju. Już następnego dnia pojechałem do szpitala. Sam sobie nie potrafiłem wytłumaczyć, czego tam szukam, jednak nogi same poniosły mnie na właściwy korytarz. Dzięki policyjnej legitymacji bez problemu dowiedziałem się o stanie poszkodowanych.
Niestety chłopiec zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Spotkałem jego ojca, ale nie odezwałem się. Co miałbym mu powiedzieć? Wyglądał jak ktoś, kto chciałby zginąć w tym wypadku. A jednak Bóg zdecydował inaczej.
W sali na końcu korytarza znalazłem kobietę z czarnej toyoty. Siedziała pod oknem z ręką w gipsie i zabandażowaną głową. Oczy miała zapuchnięte. Nawet nie zapytała, kim jestem, a ja się nie przedstawiłem. Chociaż nie znaliśmy swoich imion, rozmawialiśmy całe przedpołudnie. Słuchała mnie z przejęciem w jasnych oczach, kiedy opowiadałem o kiepskich warunkach pogodowych i słabej konstrukcji Matizów. Nie wiem, czy wiedziała, że chcę ją pocieszyć. Pewnie tak, ale chyba mi się udało. Podziękowała mi.
Nie wiem, dlaczego następnego dnia ponownie do niej poszedłem. Znowu rozmawialiśmy długo, aż wygoniła mnie pielęgniarka.
Spotkaliśmy się tak jeszcze dwa razy, a potem nagle zniknęła. W szpitalu powiedzieli mi tylko, że dostała wypis. Nie znałem nawet Jej imienia. Nie wiedziałem, kogo mam szukać, ale jednego byłem pewny: że muszę znowu Ją zobaczyć.
Odnalazłem Ją dopiero miesiąc później. Po wypadku nie było już śladu, przynajmniej pozornie. Drzewa zdążyły się zazielenić, a ptaki ponownie rozśpiewać. Poszliśmy na spacer do parku. Rozmawialiśmy całymi godzinami. Dowiedziałem się, że nazywa się Joasia, ale nie chciała więcej o sobie mówić. Może się bała, może wstydziła, nie wiem. Ja nawijałem bez przerwy; o pracy, rodzinie, przyjaciołach; o mieście, o motorach i o tym, że chciałbym kiedyś zobaczyć Mazury. Ona uśmiechała się, kiwała głową i znowu uśmiechała. Było mi bardzo ciepło, choć słońce co chwilę chowało się za chmurami.
Mijały tygodnie, a dla mnie wszystko przestało mieć znaczenie. Nie liczyła się już praca, która wcześniej była całym moim życiem. Nie miałem ochoty spotykać się z kolegami ani jeździć do rodziców na obiad. Myślałem tylko o Niej. Żyłem od spotkania do spotkania.
Bała się samochodów. Niechętnie wsiadała nawet wtedy, kiedy ja prowadziłem. Powiedziała, że już nigdy nie usiądzie za kierownicą. Nie chciała rozmawiać o wypadku. Nigdy nie wracała do tego tematu.
Pozwalała mi powoli odkrywać siebie. Uczyła mnie kochać i ufać, cieszyć się drobnostkami. Chciała być dla mnie wszystkim i była. Chciała, żebym pokochał ją jak nigdy nikogo i pokochałem. A ona w zamian pokazała mi cudowny świat miłości.
Uwielbiałem zasypiać obok niej i budzić się rano. Czuć na piersi jej policzek i łaskotanie włosów. Chciałem dać jej wszystko i jeszcze więcej. A ona odpłaciła mi prawdziwą miłością i przywiązaniem.
Pokazała mi, jak piękna może być kobieta. Jak cudowny może być jej delikatny dotyk i cichy szept. Sprawiła, że każda chwila w jej towarzystwie wydawała się wyjątkową i niezapomnianą.
Oświadczyłem się dokładnie pół roku później. Niewiele o niej wiedziałem. Pracowała w kwiaciarni w centrum miasta i uwielbiała konie, ale nigdy nie wspominała ani o rodzinie, ani przyjaciołach. Jakby nie istnieli. A może naprawdę tak było? Nieważne. Zgodziła się. Cieszyłem się jak dziecko.
Pamiętam jej jasne włosy pod białym welonem i lśniące, szare oczy. Płakała i śmiała się przez łzy, kiedy wreszcie pocałowałem ją przed ołtarzem. Potem mówiła coś o Mazurach. Chciała, żebym je zobaczył.
Urodziła mi syna. Pięknego, cudownego chłopca, który marudził całymi dniami i płakał po nocach. Mówiła, że jest do mnie podobny. Mój Michał, mój mały chłopiec. Uczyłem go strzelać z procy i grać w piłkę. Opowiadałem o samolotach i obiecywałem, że kiedyś nauczę go prowadzić. Czasem brałem go na kolana i pozwalałem potrzymać kierownicę. Cieszył się, był z siebie taki dumny. Ja z niego też.
Kasia była druga. Przyszła na świat kilka dni po tym, jak zabrałem Michała na pierwszy mecz. Uwielbiała, kiedy udawałem konika i woziłem ją po całym mieszkaniu. Śmiała się wtedy głośno. Chciała mieć prawdziwego kucyka. Obiecałem, że kiedy zbudujemy dom za miastem, dostanie takiego, jakiego sobie wymarzy.
Wszyscy razem chodziliśmy do Zoo. Kasia karmiła sarenki, a Michał podziwiał niedźwiedzia. Jedli watę cukrową i biegali po parku, a Joasia przytulała się do mnie i mówiła, że jest szczęśliwa. Czułem jej dłonie na swoich i wiedziałem, że ja także jestem.
Mówiła coś o Mazurach. Chciała, żebym w końcu je zobaczył, ale bała się podróży. W końcu zadecydowała, to miał być prezent na moje trzydzieste trzecie urodziny. Powiedziała, że pokaże mi coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem.
Zatrzymaliśmy się gdzieś w połowie drogi, zjedliśmy obiad. Kiedy wychodziliśmy, ktoś gwałtownie otworzył drzwi. Zwichnąłem nadgarstek, nie mogłem prowadzić.
Była na mnie bardzo zła. Wiedziałem, że boi się jechać, ale nie miała wyjścia. Moje wsparcie miało jej pomóc. Mieliśmy jechać powoli, nic nie mogło się stać. Tak myślałem, dopóki nie pojawił się na naszym pasie TIR. Nie było drogi ucieczki. Próbowała nas ratować, zjeżdżając na pobocze. Niestety prosto na drzewo.
Nie zdążyłem nic powiedzieć, zareagować, w żaden sposób jej pomóc. Chciałem ją przeprosić, ale zobaczyłem krew. Mnóstwo krwi… Błagałem, żeby się odezwała, żeby dała mi jakiś znak… Niestety było już za późno na wszystko.
Z samochodu wyszedłem o własnych siłach, zaraz po tym, jak na miejscu zdarzenia pojawiła się karetka i policja. Zrobiłem kilka chwiejnych kroków i usiadłem na trawie. Przypomniałem sobie tamtego mężczyznę, któremu współczułem przed laty. Nigdy nie myślałem, że mogę znaleźć się na jego miejscu.
Zginęli wszyscy, cała moja rodzina. A ja wyszedłem z samochodu z kilkoma siniakami. Nie zobaczyłem Mazur, ani wtedy, ani nigdy. I nigdy nie dowiedziałem się, co takiego chciała mi pokazać Joasia. Nie nauczyłem Michała prowadzić i nie kupiłem Kasi kucyka. Mogłem tylko patrzeć bezradnie, jak mnie opuszczają, zakrywani po kolei czarnymi workami. I zastanawiać się, czym jest przeznaczenie…

1 komentarz: